
Moto Chorwacja 2018
To był drugi mój rok na motocyklu. Już wiedziałem, ze jazda wokoło komina jest kompletnie nie dla mnie. mam dusze podróżnika i coś z tym trzeba zrobić. Wybór padł na bardzo popularny kierunek dla motocyklistów: Chorwacja. Było to o tyle ciekawe, że sprawdzeniu miało być poddane dosłownie wszystko: ja i moja wytrzymałość na motocyklu przez te dni, wytrzymałość samego motocykla, bagaż czyli co zabrałem niepotrzebnie a czego zabrakło no i planowanie. Czy szczegółowe panowanie podróży w ogóle ma sens?
Przygotowania do tej wyprawy były dość skromne jak na rozmach tego na co się rzuciłem. Zabrałem raptem kilka rzeczy więcej niż standardowo zabieram w Polskę.
Mapa? Jaka mapa. Po prostu wyznaczyłem na GoogleMaps drogę z Opola do Bratysławy po drogach bezpłatnych i tyle. Tam miałem się spotkać z Marcinem więc dalej nic nie planowałem. Po cichu liczyłem na to, że uda się dojechać w jeden dzień do wybrzeża ale to były tylko moje bardzo pobożne życzenia.
DZIEŃ 1
Wyruszyłem 29.06.2018 o piątej nad ranem z nadzieją na przejechanie Chorwacji i rozpoznanie jej na potrzeby przyszłych wakacji z rodziną. Zanim jednak wyruszyłem z miejsca to urwałem uchwyt kamerki na kasku… więc aby nie opóźniać mojego przejazdu po prostu ten dzień postanowiłem jechać bez włączonej kamerki. Nagrań więc nie mam. Jest za to nagranie ze stacji benzynowej w Krapkowicach gdy lamentuję nad tą stratą:
Pozostawałem w kontakcie z Marcinem z Dwie Hondy. On wyjechał dzień wcześniej wieczorem ale jechał z Gorzowa Wielkopolskiego więc miał do przejechania o wiele dłuższy odcinek ode mnie. Ja jechałem z Opola. Niby dwa różne tripy ale ze względu na to że terminy się pokryły i trasa w sumie też to postanowiliśmy się spotkać i przynajmniej jakiś czas jechać razem… “a później zobaczymy”.
Spotkaliśmy się w Bratysławie pod Decathlonem ponieważ… Marcin zapomniał śpiwora i musiał jakiś kupić.

Przy okazji upadł mój cichy plan zdobycia w tym dniu Adriatyku ponieważ Marcin jadąc od wieczora dzień wcześniej nie był w stanie tak daleko dojechać. Już miał dość a to dopiero Bratysława. Do Chorwacji jeszcze ładnych parę kilometrów.
Ustaliliśmy na szybko, że nie będziemy wjeżdżać na teren Austrii tylko miniemy ją łukiem. Oczywiście nie wjeżdżamy na płatne autostrady bo te bezpłatne są po prostu ładniejsze a nam w sumie nigdzie się nie spieszy, jesteśmy na wakacjach. Dostałem od Marcina namiary na sprawdzoną miejscóweczkę w Chorwacji z portalu grupabiwakowa.pl ale taką zaraz na początku. Tak więc ustawiłem nawigację na owy punkt i w drogę. Jest to mapa z ograniczonym dostępem i administratorzy tego portalu określają w jaki sposób można do tej mapy uzyskać dostęp. Marcin uzyskał taki dostęp więc on mi wskazywał gdzie jechać a ja po prostu ten punkt wklepywałem w nawigację i prowadziłem do celu… mniej więcej bo to często były takie punkty gdzieś poza drogą. Jakąkolwiek drogą.
Pierwszy nocleg zaplanowaliśmy sobie nad stawem rybnym. Pomimo tego że był to dziki biwak to uzyskaliśmy zgodę głównego machera tego kółka łowieckiego (czy jak to się w Chorwacji nazywa) na rozłożenie namiotów i przespanie się do rana, było więc całkowicie legalnie. Ładnie było ale w tej wodzie za bardzo nie można się było umyć.
DZIEŃ 2
Marcin sobie pospał. Nie dziwię mu się bo nocy wcześniej nie spał praktycznie wcale. Wstał chyba po godzinie 8.00 co jak na warunki biwakowe było środkiem dnia. Ja wstałem wcześniej “na siku” a później już nie mogłem zasnąć więc sobie zacząłem kombinować z mapą jak miałby wyglądać nasz dojazd do wybrzeża. Były to bardziej moje wymysły w formie zabawy niż jakiś poważny plan. Najbardziej odważna wersja wyglądała tak, że dojeżdżamy do wybrzeża w miejscu najbardziej wysuniętym na północ i być może uda się odwiedzić Wenecję bo to prawie po sąsiedzku…
Marcin zweryfikował ten plan pokazując mi dojazd przez góry do miejscowości Senji drogą nr 23. No i cały misterny plan… upadł. A w zasadzie powstał lepszy bo z Senji mieliśmy odcinkami po kilkaset km zjeżdżać wybrzeżem na południe. Teoretycznie nie miałem wyjeżdżać poza granice Chorwacji (nie miałem początkowo tego w planach) ale postanowiłem, że będzie co będzie. Najwyżej się rozdzielimy (człowiek jak głupi to ma takie pomysły). Droga w sumie była taka sobie do momentu jak wjechaliśmy w góry. Serpentyn jest tam tyle, że już byłem bliski powiedzenia sobie “dość”. Na szczęście w pewnym momencie na horyzoncie pojawił się Adriatyk…


Stąd do Senji to już “rzut beretem” więc w drogę. Dojechaliśmy do wybrzeża w Senji. W sumie to była stacja paliw koło głównego ronda. Wystarczyło przejść przez ulicę aby zobaczyć Adriatyk w pełnej okazałości.
W sumie to nie byliśmy zmęczeni za bardzo a poza tym godzina była wczesna. Nie mając specjalnego pomysłu na nocleg postanowiliśmy przetestować informacje jakoby ludzie sami machali kartkami w celu znalezienia chętnych na ich apartamenty. Ruszyliśmy więc drogą E65 na południe wzdłuż wybrzeża aby chociaż trochę w tym dniu zobaczyć to co jest wypisywane we wszystkich przewodnikach turystycznych dla motocyklistów: niesamowite widoki przez wiele kilometrów jadąc drogą wzdłuż wybrzeża. Jak tylko ruszyliśmy z miejsca od razu poderwało się kilka osób na parkingu obok tego ronda (przez które musieliśmy po raz kolejny przejechać) a ich gesty jednoznacznie wskazywały na to, że mają do zaoferowania nocleg. My pojechaliśmy dalej na południe ciesząc oczy wspaniałymi widokami. Co jakiś czas można było trafić na taką zatoczkę w formie punktu widokowego, na którym można się było zatrzymać.

Na jednym z takich postojów dojechał do nas samochód na polskich blachach. Wysiadła z niego sympatyczna para. Po krótkiej chwili już robiliśmy sobie zdjęcia. Jak się później okazało polaków jest tam bardzo dużo, zwłaszcza w okresie wakacji.
Tak sobie jechaliśmy i podziwialiśmy widoczki aż w końcu doszliśmy do wniosku, że warto byłoby się gdzieś zatrzymać. Miałem w planie przetestować chorwackie apartamenty więc rzuciłem taki plan. Oczywiście z realizacją tego planu nie było najmniejszych problemów ponieważ właśnie dojeżdżaliśmy do miejscowości Karlobag. Tam od razu na wjeździe do miasta zauważyliśmy kobiety, które trzymały w dłoniach znaną już nam tabliczkę z napisem “apartmeni”. Uzgodniliśmy cenę 35 Euro, czyli na pół po 17,5 Euro. Trochę to trwało zanim ta kobieta dodreptała na wskazane nam miejsca (poruszaliśmy się skokami po około 100m a ona do nas dochodziła i wskazywała kolejne miejsce aby na nią zaczekać). W końcu się udało.

Okazało się, że atrakcyjna cena (wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy bo nie mieliśmy porównania do innych cen apartamentów) była podyktowana dość sporym oddaleniem od morza, jakieś 300 metrów. Na standardy Chorwacji to jest BARDZO daleko ale przyzwyczajeni do standardów naszego morza nie byliśmy tym jakoś specjalnie zmartwieni.
Standard tego apartamentu określiłbym na naprawdę bardzo przyzwoity. Jak na wymagania dwóch przepoconych na wylot motocyklistów był to raj na ziemi.

… nie, nie spaliśmy razem w tym ogromniastym łoży małżeńskim. Ja rozbiłem się na dostawce w kuchni gdzie miałem równie sympatyczną miejscówkę jak i Marcin. Przynajmniej do lodówki miałem blisko.
Nie dbając za bardzo o porządki szybko przebraliśmy się w luźniejsze rzeczy i pognaliśmy w stronę plaży. Było już dobrze po godzinie 18ej więc ludzi już za dużo nie było ale ciągle słyszeliśmy jak zdecydowana większość z nich rozmawiała w naszym ojczystym języku. Woda oczywiście krystalicznie czysta. Niestety plaże w Chorwacji (i nie tylko) mają dwie zasadnicze wady:
1. Nie ma piasku tylko są kamienie;
2. W wodzie, zwłaszcza przy brzegu roi się od jeżowców
… a nadepnięcie na takiego gołą stopą podobno kończy się bardzo przykro. Nie wiem, nie testowałem tego. Ponieważ zapomniałem wziąć ze sobą butów do wody to kąpiel w Adriatyku sobie odpuściłem. Połaziłem sobie za to przy brzegu, tak mniej więcej gdzie woda sięgała do kolan bo dalej było widać jeżowce. Połaziłem sobie również wzdłuż plaży, gdzie znajdował się sklepik dla turystów. Wszedłem tam z ciekawości bo obiecałem córce jakąś pamiątkę, jakiś magnes na lodówkę czy coś takiego…
… tak, było tego dużo. Niestety nie zdecydowałem się dać 5 Euro za jakąś badziewną blaszkę z napisem Karlobag (która mojej córce i tak nic nie powie). Postanowiłem poczekać z takimi zakupami na jakąś bardziej znaną miejscowość, miejsce itd. Ceny w tym sklepie mnie po prostu onieśmieliły no ale cóż… typowy sklep dla turystów.
Wracając z plaży do naszego apartamentu mieliśmy po drodze nieduży market, w którym postanowiliśmy zrobić zakupy na wieczór i na śniadanie następnego dnia. Generalnie to ja sobie kupiłem zaledwie dwie butelki czystej wody po 1,5 litra każda oraz jedną butelkę jakiegoś smakowanego napoju 0,7l z szeroką nakrętką. Butelka była mi potrzebna do przygotowania sobie “magicznego napoju” składającego się z wody i trzech różnych tabletek PLUSZZZ’a. Tak sobie pomyślałem, że warto w ten sposób uzupełniać elektrolity w czasie jazdy bo kto jak kto ale motocykliści dużo się pocą w temperaturze 35 stopni. Sam napój zniknął bardzo szybko więc mogłem pobawić się w przyrządzanie napoju.
W zasadzie w tym dniu zrobiłem jeszcze tylko małe pranie oraz oczywiście się wykąpałem. Obiadokolacja wyglądała tak, że wyciągnąłem sobie po prostu jeden ze słoików jakie przytargałem ze sobą z Polski, podgrzałem i już miałem co jeść. Marcin poczęstował mnie chlebem więc miałem wszystko co do szczęścia dzieci potrzebują.
Chorwacka telewizja nie jest zbyt porywająca więc dość szybko położyłem się spać.
DZIEŃ 3
Umówiliśmy się z właścicielką apartamentu, że pojedziemy sobie w cholerę tak około 10ej rano. Ja nie odmówiłem sobie przyjemności wzięcia porannej kąpieli aby w całkowitej czystości wsiąść na motocykl i ruszyć dalej. W tym czasie około godziny 8ej przyszła do nas z wizytą pani właścicielka i przyniosła nam po kawie i pączku. Marcin jako bardziej doświadczony podpowiedział mi, że lepiej uważać na takie prezenty bo może się to odbić na rachunku przy wyprowadzce. Na szczęście to był tylko prezent tym razem. I przy okazji jedyna “normalna” kawa jaką piliśmy w Chorwacji, nie licząc tych które sami sobie później robiliśmy.

W tym dniu w zasadzie nie zrobiliśmy nic. Po prostu jechaliśmy podziwiając krajobrazy i zatrzymując się to tu, to tam na jakąś kawę lub coś zjeść.
Moje śniadanie wyglądało w taki sposób, że podjechaliśmy do jednej z kafejek na kawę, Marcin poszedł zażywać wód Adriatyku a ja w tym czasie z gracją wyciągnąłem zawijańca z dnia poprzedniego (bo obżarłem się do tego stopnia że kolacji nie było) i sobie go zjadłem popijając wodą z butelki. Nikt się na mnie dziwnie nie patrzył, nikt nie zwracał uwagi więc chyba było ok.
Jadąc dalej (nie jechaliśmy wg map GPS!) w pewnym momencie przed nami pojawiły się bramki wjazdowe na drogę płatną. Uruchomiłem GPS ale niestety żeby jechać dalej na południe mieliśmy dwie możliwości: cofnąć się jakieś 50km albo przejechać bocznymi drogami. Gdybym wiedział co to za drogi to bym chyba jednak zdecydował się zapłacić na bramkach…
Droga początkowo wyglądała całkowicie normalnie, chociaż prowadziła bardzo stromo pod górę. W pewnym momencie zrobiło się wąsko a później asfalt zamienił się w szuter. To niestety nie był koniec atrakcji bo szuter zamienił się w całkiem pokaźne kamienie… i tego już babcia vfr nie wytrzymała…

Będzie więc malowanie i rachunek ekonomiczny zdecydowanie niekorzystny. Trzeba było jechać ten kawałek drogą płatną… ale człowiek głupi i teraz za to zapłaci…
Pod wieczór znaleźliśmy sobie na mapie całkiem nieźle zapowiadającą się miejscóweczkę na dziki biwak w okolicach Szybernika… więc jedziemy. Troszkę zmartwił mnie dojazd szutrem ale na szczęście to był tylko szuter bez niespodzianek typu kamienista stroma droga. Miejscóweczka okazała się naprawdę kozacka

Nad samym jeziorem. Niestety woda była słonawa bo mieszała się z wodą morską. Ale spokojnie można się było wykąpać, co z resztą uczyniliśmy. Zaczynało już zachodzić słońce…
Miało to jednak pewien minus: komary i inne latające chciały nas wyssać do ostatniej kropli krwi więc trzeba było się ratować chowając w namiocie…
DZIEŃ 4
Naszym celem stała się miejscowość Zaboric, gdzie odpoczywali znajomi Marcina. Postanowiliśmy ich odwiedzić.

Po wypiciu normalnej wielkości kawy i przejrzeniu motocykla Marcina przez jednego z mechaników, postanowiliśmy ruszyć dalej. Cel był taki troszkę nietypowy: żona prosiła mnie żebym podjechał do Medjugorje więc jedziemy.
Odjechaliśmy od wybrzeża i ruszyliśmy w stronę Bośni i Hercegowiny. Samo przekroczenie granicy nie stanowiło problemu: dowód osobisty i dalej.
Jedna uwaga: Bośnia i Hercegowina nie należy do Unii Europejskiej więc telefon w tryb samolotowy aby przypadkiem nie próbował logować się do którejś z ich sieci. To mogłoby być kosztowne.
Po drodze do Medjugorje zatrzymaliśmy się obok Pekarnicy. W sumie szukaliśmy po prostu chleba czyli zwykłej piekarni. Trafiliśmy do raju dla smakoszy wypieków wszelakich. Było tam dosłownie wszystko co daje się upiec.
Obaj kupiliśmy sobie po kawałku pizzy… w życiu nie jadłem takiej pyszności! Kompletnie inny smak ciasta niż to co mamy w Polsce. Jaki był duży ten kawałek? – Sama pizza miała około metra średnicy i była podzielona na 8 równych kawałków. Można sobie więc wyobrazić, że to były całkiem spore kawałki pizzy. Było to tak przepyszne że poleciałem od razu po kolejny kawałek i najadłem się do granic wytrzymałości. Na wynos wziąłem sobie taki zawijaniec: cienkie ciasto bardzo ładnie wypieczone + warzywa i mięso, wszystko zrolowane do takiej rolady. Spore to było i miało mi posłużyć za kolację. Oczywiście trzeba było koniecznie zapamiętać nazwę tego sklepu na przyszłość.
Z Pekarnicy ruszyliśmy już w stronę Medjugorje aby w miarę możliwości jak najszybciej dotrzeć na miejsce i zobaczyć co tam jest takiego co przyciąga tyle osób.
Miejscowość Medjugorje znaleźliśmy bez problemów. Niestety nie o nią chodziło a o święte miejsca a jest ich dwa (te główne bo tych mniejszych jest więcej): kościół św. Jakuba oraz miejsce objawień na jednej z gór. Niestety wjechaliśmy tam po pierwsze w dniu objawień, czyli tłumy wszędzie. Po drugie to było chyba samo południe, w każdym razie temperatura ponad 35 stopni a w słońcu zdecydowanie więcej… a my obaj w kompletnych kombinezonach motocyklowych… Marcin się poddał ale ja musiałem spełnić obietnicę danej żonie i poszedłem pstryknąć zdjęcia chociaż kościołowi.


Niestety, temperatura i nasze ubrania uniemożliwiły nam wejście na górę objawień. Naprawdę mieliśmy serdecznie dość. Postanowiliśmy wracać do Chorwacji ale…
… po drodze całkiem niedaleko Medjugorje jest bardzo fajne miejsce: wodospady Kravica. Wodospad jest naprawdę nieziemski a miejsce można spokojnie umieścić na obowiązkowej liście miejsc jakie bezwzględnie należy odwiedzić. Wjeżdżając w pobliże tych wodospadów dojedziemy do szlabanu. Dalej jest wejście płatne. Ponieważ my byliśmy na motocyklach zostaliśmy wpuszczeni dalej. Podjechaliśmy tak daleko jak się dało, niemalże pod to miejsce, z którego startuje ta ciuchcia na kołach (Ci którzy tam byli na pewno wiedzą o co chodzi). Stamtąd już właściwie kilkadziesiąt metrów do samego wodospadu. My byliśmy tak umęczeni że nie myśleliśmy o zdjęciach czy filmach ale o tym żeby jak najszybciej wejść do wody. Nie bacząc na zdziwione miny mijających nas ludzi weszliśmy po prostu za motocykle i się przebraliśmy do kąpielówek. Ja zostawiłem telefon i wszystkie inne rzeczy zamykając je przy motocyklu co niestety było wielkim błędem bo nie miałem czym pstrykać zdjęć oraz kręcić filmów.
Wodospady Kravica w Google View
Woda była przyjemnie chłodna więc obaj wskoczyliśmy do niej i w końcu zaznaliśmy ochłodzenia. Korzystając z okazji że jestem w “słodkiej” wodzie umyłem się jak tylko się dało (niestety, bez mydła!). W naszej sytuacji to i tak był szczyt możliwości jeśli chodzi o kąpiel w tym dniu. Planowaliśmy bowiem dwa kolejne dni przenocować gdzieś za darmochę. Rano mieliśmy w planie znaleźć jakieś miejsce w Bośni, właśnie niedaleko tego miejsca w którym byliśmy… niestety żaden z nas nie przewidział, że mapa z biwakami działa online a żaden z nas nawet nie pomyślał żeby tam włączać telefon, co dopiero internet. Musieliśmy więc wracać do Chorwacji i tam szukać noclegu. Tak właśnie zrobiliśmy. Po wjechaniu już tak konkretnie na teren Chorwacji, włączyliśmy telefony i zaczęliśmy szukać jakiejś w miarę fajnej miejscówki. Znaleźliśmy ale… na miejscu okazało się, że to miejscówka bezpośrednio przy drodze i bylibyśmy na widoku. Niestety nie było już czasu na szukanie innej miejscówki bo zaczynało się ściemniać. Poszedłem więc kilkadziesiąt metrów wgłąb lądu pod górę (i to stromą) drogą szutrową i znalazłem gaj oliwny, który idealnie nadawał się na przenocowanie: daleko od jakichkolwiek zabudowań, przy drodze szutrowej ale można było wjechać głębiej i nie było nas widać…

nikt nam nie przeszkadzał.
5 DZIEŃ
Wstajemy z myślą o zdobywaniu Dubrovnika – największej atrakcji turystycznej Chorwacji (chyba, podobno).
Trasa przepiękna ale to już chyba standard. Niemal cały czas drogą wzdłuż wybrzeża. Aby dojechać do Dubrownika drogą lądową należy przejechać przez kilkukilometrowy odcinek Bośni i Hercegowiny. Kontrola na granicy jest ale to kontrola symboliczna: podajemy pogranicznikowi dowód osobisty a najczęściej on go nawet nie bierze do ręki tylko macha ręką gestem “dalej”.
Przed wjazdem na teren Dubrovnika po prawej stronie przed mostem mamy duży parking który służy również jako punkt widokowy oraz miejsce gdzie można znaleźć apartament. My skorzystaliśmy jedynie z punktu widokowego.


W samym Dubrowniku naszukaliśmy się informacji na temat miejsca gdzie można by zaparkować za darmochę no i okazuje się że jest takie miejsce dla samochodów i dla motocykli. Tam jest część pokryta asfaltem oraz część wyłożona kamyczkami – to właśnie ta część wyłożona kamyczkami jest bezpłatna. Zaparkowanie na części wyasfaltowanej to konieczność wykupienia miejsca parkingowego.

I teraz UWAGA:
Najeździliśmy się po tym Dubrowniku jak wściekli bo stawki zaczynały się od 40 kun za godzinę parkowania więc… było o co walczyć… zwłaszcza że na sam koniec dowiedzieliśmy się, że motocykle i skutery w całym Dubrowniku parkują za free, byleby nie zajmowały miejsc wyznaczonych dla samochodów oraz nie ograniczały ruchu. Ale co najeździliśmy się to nasze
Z tego parkingu do starego miasta jest ładnych kilka kroków.
Wstęp na stare miasto jest całkowicie bezpłatne. Natomiast dodatkowe atrakcje tam wewnątrz są płatne, np. wejście do kościoła albo wejście na mury (po około 50 kun o ile dobrze pamiętam). Pozycja starego miasta w Dubrowniku jest absolutnie obowiązkowa. Sami zobaczcie:







Cały dzień w Dubrowniku nieźle nas zmęczył. po powrocie do motocykli wybraliśmy się do pobliskiego marketu na uzupełnienie zapasów wody oraz na jakieś zakupy. Tam zorientowałem się, że nie mam w kieszeni banknotu 200 kun. Co się z nim stało? – nie wiem. Może zgubiłem, może ktoś ukradł… najważniejsze że zdążyłem kupić pamiątkę dla córki: magnes na lodówkę z Dubrownika.
Pod wieczór standardowo zaczęliśmy poszukiwania jakiegoś punktu na dziki nocleg. W okolicy Dubrownika jest taki punkt, w okolicach fortu Imperial. Wjechaliśmy tam bardzo wąską, krętą i stromą drogą, ale za to asfaltową więc przygód nie było. Na szczycie okazało się, że jesteśmy na wysoko położonym punkcie widokowym i akurat trafiliśmy na zachód słońca (z widokiem na panoramę Dubrownika).




Oczywiście nie pojechaliśmy tam podziwiać zachodów słońca ale znaleźć miejsce do spania. Miejsce wskazane przez kogoś, kto je dodał do mapy nie bardzo się nadawało dla nas bo nie było metra kwadratowego bez kamieni. Trzeba było znaleźć kawałek trawnika. Kilkaset metrów dalej znalazłem takie miejsce. Do tego było ono za drzewami więc z punktu widokowego nikt nas nie mógł zobaczyć. Dla pewności, na wypadek jakby ktoś nas nakrył, spaliśmy tak jak jechaliśmy. Jedynie ręcznik na głowę żeby komary nie wciągnęły ze smakiem przez noc…
DZIEŃ 6
Wstaliśmy o świcie bo byliśmy bardzo blisko miejsca atrakcyjnego turystycznie więc kilkaset metrów od nas mogliśmy się spodziewać ludzi. Wyruszyliśmy przed godziną 6.00. Plan był taki, że wstajemy, pakujemy wszystko byle jak, byleby jak najszybciej odjechać i nikt nas nie nakrył. Porządnie przepakować się mieliśmy na najbliższej stacji paliw… i owszem zajechaliśmy ale jakiegoś przepakowywania nie było.
Ten dzień zaplanowaliśmy sobie BARDZO Ambitnie: przejechać do Albanii przez Czarnogórę, w Albanii zjeść obiad i jak się da to wrócić przed zmrokiem do Chorwacji i przespać się znowu byle gdzie. To już miała być chyba 4-ta noc na dziko, byle gdzie. Ale tak właśnie wygląda przygoda.
Wjazd do Czarnogóry i później do Albanii wyglądał podobnie: dowód osobisty, dowód rejestracyjny motocykla oraz zielona karta. Tutaj kontrola już była nieco bardziej dokładna bo te dokumenty faktycznie były skanowane. Przejazd przez Czarnogórę był długi, czasochłonny aczkolwiek drogi były sympatyczne. Szczególnie zapadł mi w pamięci odcinek wokół zatoki kotorskiej nie tyle pod względem turystycznym bo naprawdę urokliwe miejsce ale po prostu w pewnym momencie poczułem się że jadę w kółko i bez sensu. Może dlatego że przede mną był ładny kawał drogi i ta świadomość psuła mi nastrój. Grafik naprawdę był wyjątkowo napięty…Przed granicą z Albanią zjechaliśmy do przydrożnego sklepu uzupełnić zapasy wody. Okazało się, że tuż obok jest restauracja. Zamówiliśmy sobie jakieś standardowe jedzenie: omlet z serem i jakimś mięsem, do tego dwie grillowane kiełbaski i kilka kawałków pomidora… jak niewiele do szczęścia potrzeba motocyklistom.
Do Albanii wjechaliśmy później niż planowaliśmy więc zwiedzania praktycznie nie było wcale. Miasto Szkodra to było miejsce gdzie mieliśmy pochodzić i popstrykać parę fotek ale niestety, temperatura chciała nas usmażyć więc po chwili namysłu (i pod wpływem nawoływań z mizaretów) uznaliśmy, że czas wracać. Niestety, jak tylko wjechaliśmy do Czarnogóry zaczęły się problemy: jeden wypadek i objazd, później drugi wypadek i objazd… sam do końca nie wiem którędy jechaliśmy bo żadnych pauz nie było. Pamiętam tylko serbskiego pogranicznika, który jak zobaczył że jesteśmy polakami to się uśmiechnął i powiedział po swojemu “co, waszej drużynie na mistrzostwach nie wyszło…?” no nie wyszło ale to nie było moje zmartwienie. W mojej głowie był jeden cel, nazywał się Chorwacja, w miarę możliwości przed zmrokiem.
Nie pamiętam w którym momencie Marcin stwierdził, że jesteśmy blisko jakichś winkli i postanowił nimi przejechać. Ja sobie odpuściłem bo wiedziałem, że jak z nim pojadę to obaj ugrzęźniemy w Czarnogórze bez kontaktu ze światem. Człowiek głupi i do tego zmęczony to podejmuje dziwne decyzje… rozdzieliliśmy się: ja jechałem dalej do Chorwacji a Marcin pojechał na swoje winkle. W związku z tym, że jechałem sam to sobie nie żałowałem i gdzie się dało to dociskałem troszeczkę więcej niż normalnie.
Do Chorwacji wjechałem w efekcie szybciej niż było to w planie. W tym samym planie było również znalezienie noclegu jeszcze przed granicą z Bośnią, po stronie południowej Chorwacji (tam gdzie jest Dubrownik). Niestety jechałem przez Serbię i wjechałem do Chorwacji już po drugiej stronie Bośni i Hercegowiny.
Około godziny 20-ej zrobiło już się nieciekawie bo byłem bez noclegu a zaczynało się robić ciemno. Postanowiłem wziąć pierwszy nocleg jaki trafię, obojętnie co by to nie było bo spać gdzieś trzeba. No i trafiłem: pokoje gościnne. 250 kun za noc ale naprawdę było mi wszystko jedno (za głupotę i bezmyślność się płaci, po raz kolejny). Standard taki jak w hotelu, nic specjalnego.


… łazienka jak łazienka: prysznic, ubikacja, umywalka…
Swoją pozycję GPS wysłałem Marcinowi i po przepraniu rzeczy i wykąpaniu się położyłem się spać.
DZIEŃ 7
Rano pozbierałem swoje zabawki i około godziny 8-ej byłem w zasadzie gotowy do wyjazdu. Przed wyjazdem zrobiłem sobie kawę (a co, w końcu za nią dość słono zapłaciłem!)

…i jak ją sobie spijałem zadzwonił telefon, Marcin dzwonił. Okazało się, że jechał całą noc, próbował co prawda gdzieś się przekimać ale z marnym efektem więc po prostu jechał i nie dawno mnie minął. Był jakieś 8km przede mną, w jednej z kafejek jakie obaj dobrze znaliśmy, tam gdzie obsługuje ta łysa kelnerka. Nie zastanawiając się za długo zawinąłem z pokoju resztę swojego majdanu i wyjechałem. Znalazłem Marcina bez najmniejszych problemów. Opowiedział wtedy o tym że jechał całą noc, o tych winklach itd. Powiedział również, że ma pewne plany również na ten dzień. Obejmowały one wjazd na jedną z gór… przed oczami od razu pojawił mi się szuter i kamienie więc podziękowałem. Powiedziałem, że “dzisiaj cisnę maksymalnie ile się da na północ, po prostu” i szukam jakiegoś noclegu w apartamencie. Będę tam dwie doby i tam się spotkamy. Chcę “naładować akumulatory” przed wyjazdem do Polski bo mam w planie zrobić to w jeden dzień bez noclegu po drodze (prawie 1000 km). I znowu się rozdzieliliśmy…
Zapomniałem, że przecież ja jestem wypoczęty a Marcin całą noc jechał więc nie ma szans żeby dojechał tam gdzie ja chcę dojechać: do Senji, tam gdzie zaczynaliśmy naszą nadmorską przygodę. No ale cóż… po raz kolejny popisałem się swoją głupotą.
W tym dniu za dużo nie zwiedziłem. Jedyne co zobaczyłem to widoki z nadmorskiej promenady jadąc w kierunku Senji, praktycznie cały dzień bo nie dało się przyspieszyć na tych winklach. Dojechałem do stacji benzynowej na której rozpoczynaliśmy naszą przygodę i… o zgrozo nie widziałem nikogo z tabliczką “apartmeni” :/ Zawróciłem więc bo cóż innego mi pozostało… jak tylko wyjechałem na drogę zobaczyłem ludzi którzy do mnie machają. A więc tak to działa! – jadąc na północ nie jestem dla nich atrakcyjny bo wracam do domu, jadąc na południe każdy chce mnie mieć u siebie w apartamencie. To dlatego dzień wcześniej nie widziałem nikogo z tabliczką “apartmeni” – bo jechałem na północ! Cenne doświadczenie

Dojazd do tego apartamentu był straszny: pierwsza część drogi wydawała mi się stroma ale ostatnie sto metrów to była jazda z duszą na ramieniu. Całkiem serio, podjazd o zboczu pochylenia około 30-40 stopni! Wąskimi uliczkami gdzie jest normalny ruch dwustronny a prowadził mnie koleś na skuterze… nie dość że ledwie ten skuter ciągnął pod te góry to w najgorszych momentach koleś miał ochotę sobie stanąć żeby zobaczyć czy jestem za nim. Ja musiałem się zatrzymać i weź teraz rusz z pełnym obciążeniem pod taką górę… no ale udało się dojechać.
Apartament przepiękny, na około 5 osób. Dwie sypialnie, z czego jedna na 3 osoby. Widziałem zdaje się dostawkę (co najmniej jedną) więc więcej osób też mogłoby spać… a ja póki co byłem sam. Wstępnie bieliznę miałem wypraną w poprzednim dniu więc jeśli chodzi o brudy to miałem jedynie to co na sobie. Wykorzystałem pralkę i jakiś proszek który znalazłem w szafce pod umywalką. Wyprałem sobie wszystko oprócz kurtki. W międzyczasie powyciągałem wszystko co mi zostało do jedzenia żeby ocenić czego mi brakuje i poszedłem do marketu na zakupy. Market w Senji (KONZUM) jest spory, nie jakiś bardzo duży ale to co do szczęścia potrzeba jest. Zakupy zrobione na dwa dni, łącznie z makaronem i sosem na obiad. Wróciłem do pokoju to pozostało mi tylko wykąpać się i dać Marcinowi swoją pozycję po komunikatorze… i odleciałem.
DZIEŃ 8
Obudziłem się straszliwie zmęczony, jakbym kilka godzin wcześniej nieźle fizycznie popracował, pewnie wychodzi zmęczenie z tych kilku dni. Ale dzisiaj dzień laby więc sobie odpocznę. Marcin jak zwykle jechał w nocy… jak on to robi? Zadzwonił tylko rano że jest już niedaleko. Ubrałem się pospiesznie i po chwili już słyszałem charakterystyczny dźwięk V4 na kołach zębatych. Po bardzo niedługim czasie Marcin wylądował w swojej sypialni i już go nie było… jakoś się nie dziwię. Ja ten czas postanowiłem spożytkować na przegląd motocykla i poprawę kilku rzeczy. Bawiłem się z tym bez pośpiechu więc zajęło mi to około 2 godzin.
Marcin w końcu się przebudził. Zrobiłem ten makaron, który miałem w planie aby co nieco zjeść przed wyjściem na miasto. Nie wyszedł mi. Twardy był pomimo tego, że gotowałem go dłużej niż robię to w Polsce. Za to sos wyszedł znakomicie… fabryce, bo ja go tylko wylałem ze słoika i podgrzałem.
No to ruszamy na zwiedzanie Senji. Poszliśmy złą drogą i praktycznie całe miasto obeszliśmy naokoło. Jak już trafiliśmy na dobrą drogę ustaliliśmy taki malutki plan działania: musimy znaleźć jakąś restaurację, gdzie dostaniemy typowe chorwackie jedzenie… tylko jak? Postanowiliśmy znaleźć kafejkę, w której nie będzie za dużo turystów za to będzie dużo Chorwatów. Dzień wcześniej dopytałem na stacji paliw gdzie są kafejki w Senji więc tam ruszyliśmy. Na uboczu znaleźliśmy kafejkę, w której było kilka osób, po ubraniu wywnioskowaliśmy że to raczej nie turyści. Zamówiliśmy sobie kawę i po kilku minutach zagadaliśmy (Marcin zagadał) do kelnerki, czy zna jakieś miejsce, gdzie można zjeść coś typowo chorwackiego. Pani zaproponowała nam restaurację Konoba “Lavlij Dvor”, napisała nam nazwę na karteczce i nawet poszła z nami kawałek, tyle ile mogła żeby pokazać nam uliczkę którą mamy iść. Trafiliśmy bez najmniejszych problemów.
Restauracja faktycznie była na uboczu i turystów tam raczej nie widziałem. Było kilka osób za zewnątrz, my woleliśmy wejść do klimatyzowanego środka… słoneczko już nam nie imponowało. Atmosfera wewnątrz restauracji była niesamowita, jakby za chwilę miał wejść przemoczony Franek Dolas. Poprosiliśmy o coś typowo chorwackiego a kelner wskazał nam kilka pozycji na karcie dań. Wybraliśmy to samo a Marcin dodatkowo zupę z mięsa wołowego czyli po prostu rosół wołowy.
To co dostaliśmy jako danie właściwe po prostu nas onieśmieliło… grillowane mięso wołowe, chyba z pół kilo. Do tego frytki, chleb no i oczywiście mnóstwo słodkiej papryki bo bez papryki nie ma jedzenia w Chorwacji. Frytki i chleb w zasadzie jedynie skosztowałem i doszedłem do wniosku, że dam radę zmieścić w żołądku jedynie mięso i to nie koniecznie wszystko. Niesamowite doznania kulinarne ale to trzeba po prostu skosztować.
Ze zwiedzania Senji to było na tyle bo już był powoli wieczór. Ja, jak każdy grzeczny chłopczyk spakowałem sobie wszystko ładnie do kufrów żeby jak najszybciej rano wyruszyć więc grzebania się miało być jak najmniej.
Mapy z tego dnia nie daję bo nie ruszałem się z Senji.
DZIEŃ 9 – wyjazd
Grzebania się rano faktycznie za dużo nie było. Ruszyliśmy z tego co pamiętam z godzinnym opóźnieniem ale co tam… wakacje są! (jeszcze) Nie wiem jak ja to zrobiłem ale odjechałem Marcinowi i to chyba dość konkretnie bo on trafił na autostradę, ja trzymałem się dróg bezpłatnych (nie wiem po co). Po drodze jeszcze zakupiłem na straganie trochę owoców żeby rodzina mogła w domu spróbować jak to smakuje w Chorwacji. No to ciśniemy dalej. Nie dojechałem do Zagrzebia…
Motocykl po prostu nagle stracił moc i zgasł. Próba odpalenia jasno dała mi do zrozumienia, że w akumulatorze nie ma prądu… znaczy nie ma ładowania. Na szczęście nie było to szczere pole tylko zakład wulkanizacyjny w miejscowości Gornji Stupnik pod Zagrzebiem.
Tak czy siak jest sobota, około 14ej, za chwilę pozamykają ostatnie zakłady mechaniczne, które ewentualnie mogłyby mi pomóc. Jedyna nadzieja dla mnie w takiej sytuacji to regulator napięcia, który posiada gdzieś w bagażu Marcin… ale gdzie on jest? Próbowałem do Marcina dzwonić ale niestety nie ma on możliwości odbierania rozmów podczas jazdy. Wysłałem mu więc rozpaczliwą wiadomość wraz z moją pozycją… no i zostaje mi czekać. W międzyczasie poprosiłem kogoś po drodze żeby pomógł mi odpalić motocykl na kable z jego samochodu i udało się więc teraz kwestia naprawić ładowanie akumulatora.
Po jakimś czasie zadzwonił telefon, okazało się, że Marcin wjechał na autostradę i jest jakieś… 300km przede mną! Ale wróci. I wrócił. Niestety regulator napięcia nie rozwiązał problemu. Miałem przy sobie podstawowy miernik napięcia więc pomierzyłem napięcia na kablach… brak napięcia od strony alternatora. No to jestem pozamiatany. O ile regulator można stosunkowo łatwo zamienić z jakiegoś innego motocykla to alternator musi być dedykowany do mojego modelu… i weź go teraz znajdź w Chorwacji. Zostało mi tylko jedno: skorzystać z pomocy ubezpieczyciela. Zadzwoniłem więc na wskazany nr telefonu i podałem namiary na siebie polskiemu agentowi wraz z informacją że mam uszkodzony alternator.
Po około godzinie przyjechała laweta a miły pan laweciarz poinformował mnie, że mam szczęście, będę dzisiaj naprawiony. SUPER! – pomyślałem sobie.


Zostałem zawieziony do elektromechanika, który (z tego co zauważyłem po sprzętach) zajmował się bardziej skuterami niż czymś większym… ale ok, może ma możliwość przewinięcia alternatora a to powinno wystarczyć. Niestety, szybko okazało się, że pan mechanik ma dla mnie przygotowany regulator napięcia co oczywiście mnie nie urządzało. Pomierzył kable po swojemu, swoim miernikiem no i stwierdził to co już wiedziałem: padł alternator. Niestety, najszybciej co da się zrobić to w poniedziałek “bo teraz jest sobota i on spędza czas z rodziną”… znaczy albo dam mu łapówkę i będziemy naprawiani albo… mogę czekać do poniedziałku bez żadnej gwarancji że się uda coś zrobić.
No i w tym momencie Marcin wziął mnie na bok i zaproponował nietypowe rozwiązanie: będziemy jechać na dwa motocykle w taki sposób, że on w swoim motocyklu będzie miał akumulator rozładowany (będzie go doładowywać swoim motocyklem) a ja będę jechał na naładowanym akumulatorze… no i jak się rozładuje to się znowu zamienimy. Będą to skoki do przodu, na nieznaną odległość. Od mechanika udało mi się odkupić jeszcze jeden akumulator, który miał być rzekomo naładowany (ale i tak był za mały i był bezużyteczny). No i ruszyliśmy z miejsca.
Pomijam już fakt, że po kilku chwilach zadzwonił do mnie agent z Polski z informacją, że ma potwierdzenie, że zostałem usprawniony na tyle, że dojadę do Polski. SERIO?!? Oprócz pomiaru woltomierzem nikt niczego mi nie naprawił! To niestety nie była jedyna zła wiadomość. Druga wiadomość była taka, że jeśli do nich zadzwonię z prośbą o pomoc w związku z tą samą awarią to owszem, pomogą mi… ale całkowicie odpłatnie! To samo tyczy się lawetowania, więc w praktyce zostałem bez ubezpieczenia assistance. Dziękuję serdecznie ALLIANZ!!!
Zostało mi tylko modlić się i jechać. Po przejechaniu około 110km motocykl zgasł. Znaczy się zasięg na jednym ładowaniu to jest około 100km. Doszliśmy do wniosku, że nie będziemy przekraczać 100km tylko po osiągnięciu 80km będziemy szukac jakiegoś parkingu albo stacji paliw. I tak było: co około 80-100km zjeżdżaliśmy na bok i zamiana akumulatorów. Takie rozwiązanie miało jeden plus: nie trzeba było odpalać Marcina “na pych” bo w rozładowanym akumulatorze było jeszcze ciut energii aby jego motocykl wystartował z rozrusznika.
Dojechaliśmy do stacji OMW na Węgrzech i nie jechaliśmy dalej bo zaczęło się ściemniać a ja z motocyklem bez oświetlenia. Już zaczęli nam mrugać.
Noc wyglądała tak, że ja ze wszystkimi akumulatorami zostałem na stacji i ładowałem je na maksa ładowarką sieciową – siedziałem całą noc na krześle oparty o stolik. O spaniu nie było za bardzo mowy bo co kilka minut podjeżdżał na tankowanie autokar z jakąś wycieczką i owa wycieczka szła “na siku”… więc ruch na stacji całą noc. Marcin za dużo nie pierdzielił się w tańcu i rozłożył się ze śpiworem na trawniku tuż obok stacji. Miałem trochę gotówki węgierskiej więc kupiłem sobie jakąś kanapkę no i wydałem drobniaka na “potrzebę nr 2”. Tak, łazienka tam jest płatna w ichniej walucie albo 50 eurocentów. Żeby to był jeszcze jakiś poziom czystości… niestety to zwykły kibel jak na każdej innej stacji. Powiedziałbym nawet że na polskim Orlenie jest o wiele lepiej. Jakoś w ten sposób dotrwałem do rana.
DZIEŃ 10 – powrót do domu
zbudziłem Marcina jak tylko zrobiło się jasno. Już nawet nie pamiętam czy wypiliśmy po kawie… w każdym razie ruszyliśmy dalej, tym razem mieliśmy trzy w pełni naładowane akumulatory więc teoretycznie ponad 300km można zrobić. Później już będzie na tyle blisko do domu że znajdzie się ktoś kto podjedzie jakimś busem czy przyczepką. Jest światełko w tunelu, jedziemy dalej.
Drogi nie będę opisywał bo po prostu co około 80-100km robiliśmy pauzę na dotankowanie się, napicie i dalej. Jak była jakaś dłuższa pauza to od razu szukanie gniazdka i doładowanie akumulatora który miał trafić do mojego motocykla.

…i tak to mniej więcej wyglądało co niespełna 100km.
Po południu dojechaliśmy na Orlen w Prudniku i oczywiście zamiana akumulatorów. Już nie bawiliśmy się w doładowywanie bo do domu z tego miejsca mam jakieś 80km więc musiałby być jakiś pech żebym nie dojechał. W międzyczasie na stację podjechali inni motocykliści, pewnie miejscowi (których serdecznie pozdrawiam) i pomogli bez proszenia odpalić “na pych” motocykl Marcina bo widzieli że grzebiemy przy akumulatorach a Marcin nie może odpalić, tylko nie wiedzieli o co chodzi z tymi akumulatorami. Motocykle odpaliliśmy ale żeby nie tracić czasu to zdążyłem jedynie podziękować za pomoc w pchaniu oraz powiedziałem, że jedziemy bez ładowania od Chorwacji. Nie potrafię powtórzyć tego “WOW” i oczu jakie zrobili. Ale jeszcze raz dzięki za pomoc.
Ostatni odcinek pokonaliśmy w iście szybkim tempie bo to już “moje tereny”. Miałem jeszcze działający interkom więc zadzwoniłem do żony żeby robiła obiad bo do godziny będziemy. No i tak właśnie się stało: zajechaliśmy pod mój blok i zjedliśmy pierwszy polski posiłek od wielu dni. Na tamtą chwilę tylko tak mogłem podziękować Marcinowi za to jak mnie z Chorwacji wyciągnął. Bez niego było by co najmniej słabo. Prawdopodobnie laweta do Polski… płatna oczywiście. Marcin niestety nie mógł za długo u mnie zagościć bo z Opola do Gorzowa Wielkopolskiego miał ładny kawałek a nocleg nie wchodził w grę (już nie pamiętam z jakiego powodu Marcin musiał dojechać do domu do wieczora). No i pojechał.
Teraz już na spokojnie mogłem się rozpakować i poczęstować rodzinę tym co zostało z owoców. W sumie dużo zostało, lekko się poobijały ale ze świeżości za dużo nie straciły co mnie nawet zdziwiło bo cały czas jechały w reklamówce a reklamówka w kufrze. Raczej była w środku wyższa temperatura niż na zewnątrz bo to był czarny plastik, na który padało słońce bezpośrednio. Tym bardziej dobrze to świadczy o jakości owoców z Chorwacji.
NAPRAWA MOTOCYKLA
Naprawa motocykla w sumie ograniczyła się do wymiany dwóch elementów: alternatora oraz regulatora napięcia (też był padnięty). Alternator kupiłem używany ale oryginalny z innego motocykla, całkowicie sprawny za 300zł.
Regulator napięcia kosztował mnie 250 zł (nowy ale zamiennik). Wymiana alternatora to raptem pół godziny roboty:
– spuścić olej z silnika;
– odkręcić pokrywę alternatora (do niej przykręcone są uzwojenia alternatora więc nic więcej nie trzeba było wykręcać);
– założyć nowy dekiel z alternatorem na nowej uszczelce (którą później musiałem zmienić na silikon – dzięki Zbyszek za fachową podpowiedź);
– wlać olej do silnika.
Z wymianą regulatora napięcia grzebałem się dłużej bo żeby zdjąć “zadupek” musiałem zdemontować stelaże do kufrów… a trochę tam śrubek jest. Sama wymiana regulatora napięcia to dosłownie kilka minut – wykręcenie starego i wkręcenie w jego miejsce nowego regulatora napięcia. Zarówno kształt regulatora, długość kabli jak i wtyczki są w 100% zgodne z oryginałem więc niczego nie trzeba było kombinować przy kablach. Po prostu wypięcie starego i wpięcie nowego regulatora w to miejsce. I to wszystko. Motocykl działa jak dawniej.
Jaki z tego wniosek? wozić ze sobą przynajmniej regulator napięcia bo lubi się spalić. Ja dodatkowo dam do przewinięcia stary alternator i będę go woził jako zapasowy. Drugą nową uszczelkę oraz niemal pełną tubkę silikonu też zabieram więc awaria prądu mi nie straszna.
PS.
Dziękuję serdecznie Marcinowi za to, że poświęcił swój czas i pieniądze na to żeby się cofnąć 300 km do mnie pod Zagrzeb i za to, że mnie “pchał” w stronę domu prądem ze swojego motocykla. Życzę wszystkim aby mieli tylko takich towarzyszy podróży.
Jeśli ktoś ma ochotę na trochę relacji filmowej z tej podróży to zapraszam na kanał YouTube.
… tak, można komentować…

